1 miejsce - Karolina Goetz (Zespół Szkół w Brzeźnie)
Każdy z nas doświadczył kiedyś czegoś niezwykłego, magicznego, czegoś, co wydaje nam się nieprawdopodobne, niczym sen.
Kilka miesięcy temu odwiedziłam z rodziną muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie. Kiedy zwiedzaliśmy jedną z sal, odłączyłam się od grupy. Chciałam podejść do drewnianej rzeźby stojącej przy oknie, przedstawiającej indiańskiego wojownika. Gdy byłam pół metra przed eksponatem, potknęłam się i chroniąc się przed upadkiem, oparłam się a jej ręka została mi w dłoniach. Wystraszyłam się, bo myślałam, że popsułam eksponat, ale po chwili zauważyłam, że jest to przemyślny schowek. Zajrzałam do środka. Zauważyłam jedynie stare, pożółkłe kartki. Słysząc czyjeś kroki, zamknęłam szybko skrytkę, a znalezisko schowałam do torby. Do sali weszła moja mama. Widać było, że mnie szukała, bo gdy spojrzałam w jej oczy, zauważyłam w nich ulgę.
Wróciliśmy do domu. W mojej głowie szalały myśli dotyczące tajemniczych zapisków: co tam jest? czyje one są? dlaczego ktoś je schował? może to mapa prowadząca do ukrytego skarbu? Pobiegłam do swojego pokoju i zamknęłam drzwi na klucz. Włączyłam lampkę i z wypiekami na twarzy sięgnęłam dłonią do torby. Ostrożnie wyciągnęłam znalezione w muzeum papiery. Zaczęłam energicznie przewracać kartkę po kartce. Nie wierzyłam własnym oczom!
To były fragmenty pamiętnika Arkadego Fiedlera!
01.05.1924r.
Dzisiaj wypływam do Ameryki Południowej. O godzinie 18 muszę być w Gdańsku. Czeka mnie długi rejs. Walizki spakowane czekają na przyjazd taksówki.
03.05.1924r.
Płyniemy już 2 dni. Moja kajuta jest niewielka, ale wystarczająca. Mam miejsce na moje przybory toaletowe i książki. Nie dzieje się tu nic wartego uwagi. Mam nadzieję, że czas podróży zleci szybko i niedługo znajdę się na miejscu. Tym razem podróżuję bez towarzysza. Mam zamiar przyglądać się i spisać tradycje, obyczaje i codzienne zmagania niektórych mieszkańców kontynentu. Najlepiej pracuje mi się, gdy jestem sam.
26.05.1924r.
W końcu dopłynęliśmy. Już nie mogę się doczekać spotkania z tubylcami. Wpierw jednak muszę zameldować się w hotelu i znaleźć kogoś, kto zna i rozumie ich język. Rano wyruszę na poszukiwania przewodnika i tłumacza. Miejmy nadzieję, że znajdę kogoś, kto rozumie język angielski.
27.05.1924r.
Zameldowałem się w hotelu. Nie należy on do pięciogwiazdkowych, ale przynajmniej mam gdzie spać, a i tak cały dzień będę w terenie. Bardzo podoba mi się w tym mieście, czuję, że tutaj mógłbym zamieszkać. Z drugiej strony jednak moje serce tęskni za Polską. Kładę się spać. Jutro czeka mnie dzień pełen pracy...
10.06.1924r.
Poszukiwania zakończyły się pomyślnie. Poznałem Paula Sacreto, który doprowadzi minie do wioski Indian Mortero. Będzie nam towarzyszył Ernesto Consis, który zajmie się objaśnianiem rytuałów i obrzędów tubylców. Będzie też moim tłumaczem. Jesteśmy już w drodze od 3 dni. Teraz mamy przerwę. Przed nami jeszcze około 20 minut marszu.
Wydarzenia, które miały miejsce w ciągu następnych paru dni nie dają mi spać...W dzień mojego ostatniego wpisu byliśmy niecałe 2 km od celu. Przedzieraliśmy się przez ogromne, zielonobure liście, kiedy usłyszeliśmy dziwny, mrożący krew w żyłach dźwięk. Rozglądałem się wokół, ale niczego podejrzanego nie zauważyłem. Tajemniczy hałas znów przeszył nasze uszy. Serce waliło mi jak szalone. Niespodziewanie poczułem jakby ktoś ukłuł mnie igłą w szyję. Po chwili padłem na ziemię, tak samo jak moi towarzysze. Obraz przede mną był rozmazany, zdołałem jedynie zobaczyć kontury ciała jakiegoś człowieka. Zasnąłem. Obudziłem się w chatce. Próbowałem się ruszyć - niestety, nic z tego – ręce i nogi miałem związane. Na szczęście ust mi nie zasłonili. Przerażony zwróciłem się do moich kolegów:
- Co oni zamierzają nam zrobić?! Kim są?
- Ciszej! Nnie wiem. Nigdy wcześniej nie spotkałem tego plemienia, ale
na pewno jakoś dojdziemy do porozumienia i... – przerwał Ernesto,
bo do środka wszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Skórę miał koloru żółtobrązowego. W kąciku ust malował się ironiczny uśmiech. Twarz przyozdobioną miał tatuażami. Powiedział coś do Ernesto w obcym mi języku. Zaczęli sprzeczać się i nagle mężczyzna wrzasnął i wyszedł.
- Co on powiedział?! Co się dzieje?! - wrzeszczałem.
- Nie jest dobrze... – te słowa Ernesto zabrzmiały jak wyrok śmierci. Nie wiedziałem, co począć? Czułem, że zbliża się nasz koniec.
Indianin wrócił razem z 3 towarzyszami. Wskazał na nas. Mężczyzna chwycił mnie i wyciągnął na zewnątrz. Leżeliśmy przy ognisku, nad którym piekł się jakiś zwierz. Wokół nas stały całe rodziny – dzieci i kobiety trzymające na rękach niemowlaki.
- Wtargnęliście na nasze terytorium, bez naszej wiedzy – tłumaczył ze łzami w oczach Ernesto. – Nikt nie ma prawa bezkarnie przechodzić przez naszą dżunglę, ale skoro to zrobiliście, zapłatą będą wasze głowy.
Poczułem jakby coś dusiło mnie w gardle. „A więc to koniec. Zginę przez odcięcie głowy, którą potem wbiją na pal, żeby odstraszać innych” – myślałem. Nagle zauważyłem, że jedna z kobiet stojących przy ognisku, ukradkiem na nas spogląda. Tubylcy zaprowadzili nas pod jedno z drzew i przywiązali do niego, po czym wrócili do ogniska i rozpoczęli rytualne tańce. Kiedy zapadł zmrok
z ciemności wyłoniła się owa tajemnicza kobieta. Miała, niespotykane u Indian, niebieskie oczy. W ręce trzymała nóż. Schyliła się. W pierwszej chwili myślałem, że chce z nami skończyć, ale ona zaczęła przecinać więzy. Kiedy wszyscy byliśmy już oswobodzeni, poprowadziła nas w stronę lasu.
- Mój dziennik! Został w chatce! Bez niego nie wrócę do domu!
- Dobrze, wracaj, ale musisz zrobić to sam, my nie mamy zamiaru ryzykować życiem. Poczekamy tu na ciebie – odrzekł Paulo.
Po cichu, skradając się, wróciłem do chatki. Niepostrzeżenie wszedłem do środka i chwyciłem moją torbę. Wyjrzałem przez okienko. Widziałem jak Indianin podchodzi z ogromną maczetą do drzewa, do którego byliśmy przywiązani. Zdziwiony, że nas nie zastał, zaczął krzyczeć i pobiegł do swoich. Szybko uciekłem w stronę przyjaciół i kobiety. Wskazała nam, którędy mamy podążać do miejsca, gdzie zostawiliśmy nasze konie i tragarzy.
Biegliśmy, ile sił w nogach. Wydawało mi się, że nigdy nie dobiegniemy do obozu. Kiedy byliśmy już blisko celu, nagle Paulo, który biegł z przodu, stanął jak wryty. Na ścieżce, pod wielkim kauczukowcem stał jaguar. Nasza tajemnicza przewodniczka wyszła na czoło grupy i zaczęła nucić jakąś przejmującą pieśń. Zwierzę przywarło do ziemi, zmrużyło oczy i niespokojnie uderzało ogonem o ziemię.
- On zaraz zaatakuje – wyszeptał przerażony Ernesto. – Zostawmy tę wariatkę
i uciekajmy.
Powoli zaczęliśmy cofać się i wtedy...
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom! To było wszystko? Co się stało?
Arkady Fiedler na pewno przeżył, bo przecież wrócił do kraju.
Ale co stało się z jego towarzyszami? Czy kobieta, której zawdzięczali życie, poskromiła bestię? Chyba nigdy nie dowiem się, jak zakończyła się ta historia. Może pojadę jeszcze raz do muzeum i spróbuję odnaleźć brakującą część dziennika. Czuję, że czeka mnie dużo pracy.
2 miejsce - Szymon Andrzejewski (Zespół Szkół w Targowej Górce)
Paweł Edmund Strzelecki
wielkopolski podróżnik i geograf znany.
Na światowych salonach
hrabią był nazywany.
Gdy jedną wyprawę kończył,
następną zaczynał.
Po latach za odkrycia,
wiele odznaczeń otrzymał.
Sławny badacz Australii,
pod Poznaniem urodzony.
Ma w niejednym miejscu na świecie
pomnik postawiony.
Podróżnik, geograf, geolog-
zainteresowania Strzeleckiego.
To one zrobiły z niego
człowieka sławnego.
Zmarł w październiku w Londynie
na ziemi angielskiej.
W Polsce zapamiętany
ze swej wiedzy nieziemskiej.
3 miejsce - Agata Walkowska (Zespół Szkół w Zasutowie)
Carpe diem
Żądza przygody
pragnienie wolności
Wyjechał za młodu
Wielkopolanin z krwi i kości
by marzenie spełnić swe
serce otworzyć na świat
Jednak szczęśliwym być
być z morzem za pan brat
Władysław Haremza
człowiek kochający życie
jego pracą z początku
było pokładu mycie
Jednak to nie było przeszkodą
mimo że miał wiele do stracenia
żył przygodą
nie bał się rzeczywistości cienia
Żył we własnej bajce
Teraz tylko w naszych sercach
Jako człowiek toczący z losem walkę
o życie warte życie, nie w rutyny odmętach
Marzenie
Morze, bryza, fale, piach
Człowiek z Wielkopolski żegluje jak ptak?
Po falach gna jak polska mewa?
gdy wiatr wdzięcznie dla niego śpiewa?
Tak zwinnie, z gracją przedziera fale?
Żegluje statkiem niemalże doskonale?
Co to za czary? Może to znachorski poganin?
Nie, to był zasutowianin.
Władysław Haremza, terminator z piekarni.
Od zapachu chleba wolał blask latarni.
Ogromną wiązkę światła, nadziei blask.
Władysława Haremzy nie ma już wśród nas...
Pływa po niebieskim sklepieniu
Szczęśliwy
Bo dał ponieść się marzeniu...