Wakacyjna poezja
Lucyny Idasiak
Pochwała lata
Chwalę lato pełne wrażeń,
nawet gdy wyciska poty,
pora westchnień, pora marzeń,
dla żniwiarzy czas roboty.
Czas kwitnienia, dojrzewania,
pełni smaków i zapachów,
kłosu zboża, co się kłania
słońcu nim nadejdzie zachód.
Błogość lata, czar to jakiś?
znowu dziwię się nad miarę,
pozwala wypełniać braki
cieszyć się natury darem.
Łatwiej latem się zapatrzeć
i zamyślić, i zasłuchać...
nim na piasku ślady zatrze
wiatr, świstając koło ucha.
Biorę w dalszą drogę owoc,
który dojrzał tego lata
jeśli dobry to nie zgnije,
przetrwa aż do końca świata.
Zaproszenie
Rzuć troski, zanurz się w zapachy lata,
pospolitych rumianków, szlachetnych róż.
Spiesz się, bo lipa z pszczołą już się brata.
Powietrze nasyca woń dojrzałych zbóż.
Spójrz jak wiatr gładzi jęczmieniowi wąsy.
Słuchaj szelestów, świergotu, brzęczenia.
Niech oczarują cię motyli pląsy.
Poddaj się prostej radości istnienia.
Nie żałuj sobie tego rozmarzenia,
które twoje zmysły wyostrzają wprost.
Poczujesz jak przyciąga cię ta ziemia.
a ty budujesz z nią przedziwny most.
Przebiegnie po nim każda twa myśl śmiała,
która już nie zadrży , nie wystraszy się.
Osiągnie moc i pozostanie trwała.
Nie zniszczy jej swym chłodem żaden cień.
Letnie dumania
Zapomniałam pisać wiersze
Tak mnie lato pochłonęło
wspomnieniem tego co pierwsze
burzą zmysłów swą dotknęło.
Poddana urokom lata
zakochana w takiej porze
w warkocz marzeń pozaplatam
choćby mniej dorodne zboże.
W porzeczkowy przecier wcisnę
letnich tęsknot aromaty,
może smakiem ich zabłysnę.
Zasuszę też polne kwiaty.
Ten czas już się nie powtórzy
Chociaż przyjdzie nowe lato
Znów zapachem myśli zburzy.
Nie gniewam się na nie za to
Letnia swoboda jest glebą,
dla kiści wierszy soczystych.
Jest czasem patrzenia w niebo,
powrotem do marzeń czystych.
Lato i wiersze
Znów rymuję, tym się cieszę,
choć radości wkoło tyle,
że nałapać jej się spieszę.
Zatańczę sobie z motylem.
Z drozdem piosenkę zaśpiewam.
Strofy porzucę, na chwilę,
bo mi lato się pogniewa
i przepadnie w drogi pyle.
Dzielę radość pory lubej,
gdy położę się na łące
i zagwiżdżę, tak na próbę
lub przyglądam się biedronce.
Gdy zanurzę się w jeziorze,
stylem nie łabędzim wcale,
spokój w błękitu kolorze,
pochłonie najmniejsze żale.
Po zachodzie czerwień nieba
dołoży jeszcze radości.
Piszę wiersze – ma potrzeba
– przy księżycu, co dziś gości.
Tęsknota za górami
Dostrzegam piękno wokół,
wybieram z życia radość
lecz myślę czy w tym roku
tęsknocie uczynię zadość.
Już, już wchodzę na górę
I pocę się jak trzeba
Zamiast w mgłę wkraczam w chmurę
Dosięgam prawie nieba
Gdy wiatr chmurę przegoni
Widok bezcenny pokaże
Tatr krajobraz wyłoni,
a teraz o nim marzę.
Tak dobrze się tam czuję,
z rozkoszą po tysiąc razy,
te same szlaki znajduję,
zachwytu składam wyrazy.
I już nie jeden poeta
w tych górach się zatracił.
I to jest Tatr zaleta.
Przeżycie tak bogaci.
Przestrzeń dodaje siły
W pocie nabieram hartu
Problem bardzo zawiły
Staje się wagi żartu.
Dobrze mi w górach z Bogiem
Czasu dość na rozmowy
Odpocząć sobie mogę
Duchowej szukać odnowy.
O górach
Nie napisano wszystkiego o górach.
Nie napisano wszystkiego o człowieku.
I oto, gdy jesteś już w chmurach,
nie ma takiego leku,
ani takiej modlitwy
nad twoje zadziwienia,
dziełami co są od wieków
i ciągle budują marzenia.
Budowanie wiary
Myślałam, że w górach jestem bliżej Boga.
Nie, że nad przepaścią ogarnia mnie trwoga,
lecz piękno dzieła tak porusza mnie wielce
i to uczucie karze widzieć w nim Stwórcę.
Gdy jednak z dala od górskich obrazów,
spotykam człowieka, wyczuwam od razu.
O wiele bardziej piękno duszy zachwyci
I moją wiarę w większej mierze podsyci.
Dziwię się bardzo, gdy mój wynik działania
Przynosi lepszy efekt niż oczekiwania
Także tu dopatruję się Bożego daru.
Ufam, chociaż nie znam Jego zamiarów.
Góry
Często w chmurach swą moc ukrywają.
Odsłaniają możliwość innego patrzenia.
Dają perspektywę wzniosłości,
górującą nad rymem,
który gdzieś się plącze
jak uśmiechniętych kwiatów
w szczelinach skalnych kłącze.
Łąki górskie
Zachwyciły mnie górskie łąki
Uwiodły mnie kwiaty na skałach,
radosną żółcią, bielą stokrotną
i różową radością na halach.
Krótkotrwałe, przymilne piękno,
ten ślad słońca, który tak wzrusza,
usuwa szorstkość z uczucia,
na ten widok jaśnieje dusza.
Chciałabym móc zatrzymać
tę czułość z kwiatów utkaną,
potem codziennie rozdawać
najbliższym na dobranoc
Przygoda z Rysami.
Wczesnym rankiem słońce budzi.
Szczyt najwyższy jest mym celem.
Trzeba się trochę potrudzić,
czasu nie marnować wiele.
Powędrować długą drogą
co się wije do jeziora,
u podnóża gór, co srogą
pozą nie odstraszą amatora
szlaków Tatr Wysokich przecież.
Idąc brzegiem wody chłodnej,
tuż nad reglem, może wiecie,
wzrok ginie w toni jeziornej.
Z porannego zapatrzenia
wyrastają limby. Oto:
droga w stromą się zamienia,
wspinam się z wielką ochotą.
Limb wierzchołki pozostawiam,
już szum wodospadu słyszę,
coraz wolniej nogi stawiam,
wkraczam znów w jeziorną ciszę.
Czarny Staw dziś w słońca blasku
na swej czerni stracił nieco,
wyprowadził mnie do lasku
kosówek, co wkoło siedzą.
Znów obchodząc górską wodę
wędrując od słońca strony
podziwiam nową urodę:
wodospad w tęczę zmieniony.
Pośród skał biel się odcina.
W górach latem tak się zdarza,
że śnieg leży w rozpadlinach,
już mnie jego chłód poraża.
Na dzisiejszy upał w sam raz
taka lodowcowa chłodnia.
Zmrożonego śniegu po pas,
stapia się jego część przednia,
podnosząc wilgotność hali,
na której żółtego kwiecia
dostrzegam pełno z oddali,
ozdoba gór w każdym lecie.
Wspinam się coraz wyżej,
widnokrąg mój się powiększa.
Już dwa jeziora poniżej
w słońcu co je upiększa.
Drugi raz idę po śniegu,
upał niweczy cień góry,
kwiatów na skale jak piegów,
stawy cieniują chmury.
Stromizna nie ustępuje.
Poty już na litry liczę.
Skała naga dominuje,
blisko tak, jak strzelić biczem.
Góra nie wiem gdzie ma rysę
lecz zdobyłam ją jak wielu.
Uwierz: łatwiej zdobyć Rysy
niż kochać – mój przyjacielu.
Tatrzańskim szlakiem
Schodzę w Gąsienicową,
różowym radościom się kłaniam,
swobodnie, z nadzieją nową,
Królową Hal pozdrawiam
Spieszę, by znowu powitać
Czarny Staw ulubiony,
w milczeniu, jak książkę czytać,
ten obraz dobrze znajomy.
Zanim znad Koziej Doliny
powędruję na szczyty,
rozmodlę kosodrzewiny,
którymi jest Staw okryty.
W przełęcz Kozią się wcisnę,
(niczym wśród wierchów szczelina),
i... może z zachwytu pisnę
lub oddech na chwilę wstrzymam.
Z mgieł się wynurza dolina,
górskich jezior tafle czyste,
skalna grań aż pięć opina,
w słońcu zdają się srebrzyste.
Tutaj oddycham szeroko
i przestrzeń ogarniam błogą.
Daleko sięga me oko,
idąc z głazów krętą drogą.
Wspinam się na Szpiglasową,
tu dopada mnie zaćmienie
z chmur, co krążyły nad głową,
utrudniając mi widzenie.
Z par gęstości siąpi deszczem,
mniej przyjemne gór oblicze,
lecz z nadzieją idę jeszcze,
ile kroków, nie policzę.
Zwolna spada chmur zasłona,
znów kamieniem szlak wybity,
patrzę a tu Tatr korona,
najwyższe już widać szczyty.
Triumfuje Słońce złote
paradnymi promieniami,
co się bawić ma ochotę
z karłowatych brzóz cieniami.
A na finał: szmaragd wielki
połyskujący w oddali.
Chyba za te barwne wdzięki
Morskim Okiem go nazwali.
Morze o zachodzie
Kolory nieba o zachodzie
przydają piękna spokojnej wodzie.
Morze maluje się wprost wytwornie
za to, że istnieje tak pokornie
Lecz, gdy pokorę traci
w kolory się nie bogaci.
Z hukiem pieni się, sroży,
nie jest zwierciadłem zorzy.
Morze
Siedzę na brzegu morza, oddycham głęboko,
a morska bryza subtelnie zmysły moje pieści.
Wsłuchuję się jak fale snują opowieści.
Niby nic takiego: woda i niebo wysoko.
Niezachwiana horyzontu linia oddziela
niebo od ziemi. Czy łączą się? Trwa pytanie.
Co jest za nią? Dla żeglarzy to wyzwanie.
Ogrom wody tylko słońce rozwesela.
Z każdym oddechem stopniowo energii nabieram.
Mocą życia zaraża woda falująca,.
przepełniona siłą, wręcz przerażająca.
Fala ogromnieje, siła ją rozpiera,
zwiększa szybkość, mknie do brzegu, gdzie pożera
ląd – dydaktyk konsekwencji, powtarzalność kojąca.
* * *
Patrząc w morze, widać wyraźnie, gdy słońce,
jak linia horyzontu dwie niebieskości odcina.
Ponad nią spokój przestworzy, poniżej ogromniejące
drganie, co duszę żeglarza budzić zaczyna.
Tęsknota za podróżą narasta niczym fala,
co gdy przepycha masy wód nieustannie,
mknie do brzegu, gdzie pienisty śmiech wyzwala,
rozlewając się po piasku starannie.
Na brzegu
Swoista pieszczota fali, gdy tak o brzeg wali.
Głaszcze piasek omywa, pienistej fali grzywa.
Wciąż fala falę goni i nigdy jej nie złapie.
Tak ciągle spływa z brzegu i bezustannie chlapie.
Na jeziorze
Zwabiona urokiem powierzchni jeziora
wygładzonej popołudniowym słońcem,
podpatruję łabędzie pomiędzy trzcinami,
łapię wzrokiem goniące się ważki,
moment ich łączenia się tuż nad wodą,
nabrzmiałą życiem chwilę bezruchu
jej odbicie w żywym lustrze.
Ważki znów tańczą.
Łabędzie suną po lustrzanej gładzi
Na łódce
Zasłuchana w odgłosy jeziora,
szukam poezji.
Jest blisko:
kołysze się z łódką,
przemyka wśród narybku,
pluszcze z falą,
szeleści w trzcinach,
owiewa mnie z wiatrem,
niesie z prądem Rospudy
Dryfuję w trzciny.
Uśpione łabędzie unoszą głowy jak na komendę.
Pierzaste obłoczki rozprężają się jednokierunkowo.
Spotykam się z ważką.
Perkusja trzcin się wzmaga.
Ptak śpiewa w olszynach.
Na tle crescenda trzcin i jesionów
rozbrzmiewa forte skrzydlatego krzykacza.
Ważę znaczenie czasu.
Jest niezbędny
Bez niego nie byłoby tej muzyki.
Tatry Wysokie
Najpierw trzeba się natrudzić,
nie zważać na przydrożne marzenia.
Pośród grani moc się budzi,
na górze widzenie się zmienia.
Realnie widnokrąg się zwiększa,
gdy wspinam się wyżej, i wyżej.
Tu siła ducha zwycięża
stąd jakby do nieba bliżej...
Czy to ogrom przestrzeni
siły nieziemskie wyzwala?
Czy może w połaciach zieleni
rycerskie się serce rozpala?
Ze świerków doświadczenia
i jodeł stuletnich prawie
chwilowe uniesienia
zdarzają się na jawie.
Tam, gdzie kosówka się kończy,
gdzieniegdzie wedrze się trawa,
jest coś co z wiecznością łączy,
niezmienne rządzą tu prawa.
Przed zmierzchem powrócić pora,
rytm kroków w dolinie nuży,
a jeszcze odległość spora,
zmęczenie ją jeszcze wydłuży.
Czy warto było się trudzić,
po skałach wspinać się żlebem?
Czas znowu wrócić do ludzi,
dzielić się sobą jak chlebem.
Na rowerze
Oswoiłam polne drogi.
Szlaki rowerowe znaczę.
Ziemi nie tykają nogi.
Pedałując, na świat patrzę.
Czas odmierzam kół obrotem.
Wiatr zapachy do płuc wciska,
Melancholia ginie z potem.
Czysta rozkosz jest mi bliska.
W cieniu drzew rosnących rzędem ,
pośród obietnicy chleba,
owiana powietrza pędem,
jadę na spotkanie nieba.