Urodziłam się w 1934 roku w Niechanowie w rodzinie Walerii z Kaczmarków i Zygmunta Strzyżewskich. Rodzice prowadzili tam 18 hektarowe gospodarstwo rolne. Po wybuchu II wojny światowej pierwszy rok okupacji hitlerowskiej minął w miarę spokojnie. Dramat naszej rodziny rozpoczął się na początku (lub około polowy - przyp. red.) sierpnia 1940 roku, kiedy to władze okupacyjne rozpoczęły masowe wysiedlenia polskich gospodarzy w naszej okolicy. Pamiętam dobrze, że był to czas żniw, gdyż rodzice sprzątali, przygotowując dużą, dwustanowiskową stodołę do zwożenia zboża, a ja prosiłam ojca o przygotowanie specjalnych widełek dla mnie, małej dziewczynki. Wspominaliśmy o tym później bardzo często.
Pewnego sierpniowego dnia 1940 roku wjechał na nasze podwórze samochód z żandarmami. Rozkazali, aby w dwadzieścia minut spakować najpotrzebniejsze rzeczy i zbierać się do opuszczenia gospodarstwa. Na podwórko przybiegł zaciekawiony wuj Edzio, brat mamy, który z siostrą pracował na pobliskim polu. Nasze pola sąsiadowały ze sobą. Gdy się zorientował o co chodzi, pobiegł po ciocię, aby ta pomogła w przygotowaniach. Szybko pakowano najpotrzebniejsze rzeczy. Mama owinęła w pierzynę zdjęty ze ściany krzyżyk. Gdy wydawało się, że już wszystko spakowane, zawróciła do domu zabrać miednicę, aby mieć w czym myć dzieci. Jeden z przechodzących Niemców z impetem kopnął miskę, ta zatoczyła łuk i wpadła do pobliskiej studni. Po wojnie, gdy rodzina wróciła do gospodarstwa, okazało się, że miska nadał tkwiła na dnie studni. Żandarmi nakazali wujkowi zaprzęgać do wozu nasze konie i po załadowaniu całej rodziny ruszyliśmy w nieznane. Na drodze spotkaliśmy inne wozy wiozące sąsiadów i rodziny gospodarzy z najbliższej okolicy. Wyjechali wtedy Patrzykowie, nasi sąsiedzi, Pietraszewscy, Skora, rodzina Stanisława Kozłowskiego, Andrzejewscy. Wawrzyniakowie też byli wywiezieni, ale nie pamiętam dokąd. Cieślewiczowie zostali na miejscu. Wywieziono nas wszystkich do Czerniejewa i „zakwaterowano” w stodole. Stała za kościołem, patrząc w stronę pałacu. Widzieliśmy z niej przez szpary w deskach chodzących po ulicy mieszkańców. Ojciec znał język niemiecki, dlatego przysłuchując się rozmowom żołnierzy, mógł poznać zamiary pilnujących. W jednej z podsłuchanych rozmów usłyszał, że gdy przywiozą benzynę – podpalą i „kaczka z wody”. Od tego momentu polecił mamie i dzieciom siadać nocą jak najbliżej wyjścia i nasłuchiwał, czy coś się nie dzieje. Myślał o ucieczce z całą rodziną. Na szczęście nie doszło do tego. Przebywaliśmy w tej stodole około dwóch tygodni. Co sobotę odwiedzał nas wuj Edzio, przywożąc rowerem żywność, chleb i cukierki dla dzieci, które kupiła babcia z Żelazkowa. Opowiadał po wojnie, że gdy przyjechał w trzecią sobotę, już nas nie zastał. Przebywaliśmy tutaj tak długo, gdyż Niemcy zwozili z całej okolicy wysiedlonych, aby skompletować cały transport kolejowy. To wymagało czasu. Polskie rodziny przetrzymywano w wielu stodołach w Czerniejewie, Szczytnikach i innych okolicznych miejscowościach. Wreszcie zarządzono kolejną podróż. Wszyscy musieli dojść na stację kolejową w Szczytnikach Czerniejewskich, skąd mieli się udać pociągiem w dalszą podróż. Mieliśmy do przebycia siedem kilometrów. Mama dźwigała na ręce Zygmusia, a w drugiej ciężką walizkę z talerzami. Nie dając rady, tuż za mostkiem, za drugim drzewem, porzuciła ją. My dźwigaliśmy swoje małe tobołki, idąc na końcu kolumny. Dzieci nie miały dosyć siły i często zostawały z tyłu. W takim wypadku niemieccy żołnierze wyciągali baty i bezlitośnie bili najmłodszych. Ja też dostałam. Nareszcie dotarliśmy do dworca. Na stacji stał długi pociąg do przewozu bydła. Ludzi ładowano do wagonów. Warunki były potworne. Wagony były nieumyte po przewozie świń, bydła i koni. Resztki nawozu bardzo śmierdziały. W przeładowanych wagonach nie można było się ruszyć i nie było czym oddychać. Brakowało jakiegokolwiek jedzenia. Odczuwaliśmy głód.
Z podróżą pociągiem wiąże się tragiczna historia. Nasza sąsiadka z Niechanowa, Pietraszewska, wiozła w wagonie swoje małe, niedawno narodzone dziecko. Niemowlę nie wytrzymało tragicznych warunków. Zmarło w czasie podróży. Gdy na jakiejś stacji niemiecki żołnierz otworzył drzwi wagonu, usłyszał od Pietraszewskiej, że zmarło jej dziecko. Żołnierz odebrał je siłą kobiecie i wyrzucił przez otwarte drzwi wagonu. Jak ta matka rozpaczała! Po wojnie bardzo często chodziła do kościoła, modląc się za swoje zmarłe dziecko. Nie mogła zapomnieć tragicznego końca życia swojego maleństwa i tego, że nigdy nie mogła pochować ciała, jak nakazuje katolicki obowiązek.
Nie pamiętam, jak długo trwała ta nasza podróż. Końcowym przystankiem była Łódź. Przybyłych umieszczono w obozie przejściowym znajdującym się bardzo blisko dworca, na którym wysiedliśmy. Była to jakaś stara fabryka. (Prawdopodobnie przy ulicy Żeligowskiego 41- przyp. red.). Dokonano rejestracji wszystkich przybyłych, podając imiona i wiek członków rodziny. Ojciec, wiedząc, że od 13 roku życia odłączają dzieci od rodziców, kierując ich do pracy u Niemców, zaniżył wiek najstarszego brata Seweryna, podając, że ma lat 12. Dzięki temu pozostał z nami. Oprócz rodziców było sześcioro dzieci: Seweryn, Irek, Zofia czyli ja, Marysia, Józio i Zygmuś. Później, na zesłaniu, urodziły się jeszcze dwie siostry; Helena w Murawcu (1941) i Czesława w Zabłociu (1944) . Po dokonaniu rejestracji należało przed specjalną komisją złożyć posiadane pieniądze, kosztowności i inne cenne przedmioty. Każdy był dokładnie sprawdzany, lecz udało się ojcu w ubraniu Seweryna ukryć pieniądze, a w moim płaszczyku, w dolnym narożniku, złotą obrączkę. Na szczęście Niemcy ich nie znaleźli. Jeśli ktoś nie oddał wartościowych przedmiotów, a został z nimi przyłapany, był potwornie bity. W obozie gorsi od samych Niemców byli Volksdeutsche, czyli Polacy, którzy współpracowali z hitlerowcami za przyznane im przywileje. Kiedyś zostałam potwornie pobita przez jednego z nich za to, że z siostrą prosiłyśmy o trochę chleba do jedzenia. Niemiec, który dowiedział się, co mówiły dzieci, nie zareagował i odszedł, podczas gdy Volksdeutsch nadal bił nas bez litości.
Pamiętam, że w obozie wybuchł pożar. Od przegrzanego komina zapaliła się belka i pożar objął pomieszczenia na piętrze, gdzie mieszkało wielu ludzi. Wybuchła panika. W czasie ucieczki schodami w dół małe dzieci były tratowane. Ludzie wyrzucali przez okna swoje pakunki. Mama też wyrzuciła worek, w którym był zabrany z domu krzyżyk. Złamał się podczas upadku. Ojciec zachował zimną krew, polecając abyśmy schodzili na samym końcu. Tak się uratowaliśmy. Trudno powiedzieć, ile dzieci zginęło podczas tej ucieczki. Po pewnym czasie musieliśmy zwolnić miejsce dla ludzi z kolejnego transportu. Dostaliśmy polecenie wymarszu do innego obozu. Szliśmy środkiem ulicy. Prowadzonych wyzywali od Żydów. Ojcu spadła czapka, a ja chciałam ją podnieść. Wtedy oberwałam pejczem od pilnującego strażnika. W nowym obozie spaliśmy na rozścielonej słomie. Na co dzień mieliśmy bardzo kiepskie wyżywienie, tylko raz dziennie była podawana gotowana zupa. Czasem Niemiec przynosił chleb i rzucał, gdzie popadło. Inny, przynosił chleb i wysypywał na kupkę. Wtedy ludzie rzucali się na ten chleb, walcząc między sobą o to, kto będzie pierwszy. Ojciec bardzo o nas dbał. Starał się za wszelką cenę zdobyć pożywienie. Dostał się do pracy w kuchni, skąd przynosił każdego wieczora chleb. Nie było noża, więc ułamywał po kawałku i tak rozdawał dzieciom, mówiąc: „bierzcie i jedzcie”. Przebywaliśmy tam może ze dwa miesiące, aż wreszcie nadszedł czas wyjazdu. Zaprowadzono nas na stację, skąd ruszył pociąg na wschód. Jechaliśmy przez Warszawę. Może po dwóch dniach, bo mieliśmy wiele przystanków, dotarliśmy do Terespola. Tutaj zobaczyliśmy wojsko i porozbijane wagony pociągu, jeden na drugim, bo dzień wcześniej partyzanci podłożyli miny i wysadzili pociąg. Niemcy zebrali nas i powiedzieli, że tylu a tylu musi zginąć za tych żołnierzy niemieckich, którzy tutaj wczoraj stracili życie. Pod domkiem krytym strzechą, na niewielkim wzniesieniu, w pobliżu stacji, ustawili nas do rozstrzelania. Tata zgarnął nas wszystkich razem, mówiąc do mamy, że jeśli zginiemy, to wszyscy razem. Po chwili usłyszeliśmy strzały, Niemiec krzyknął, że mamy uciekać. Rzuciliśmy się do pobliskiego rowu, aby schronić się przed strzałami. Po tym zajściu, gdy wszystko się uspokoiło, znaleźliśmy jakąś szopę na drewno, w której schroniliśmy się na 4-5 dni. Tata był bardzo zaradny, poszedł do sołtysa, do gminy i wystarał się o jakieś pomieszczenie. Dostaliśmy jeden pokój, w którym wszyscy zamieszkaliśmy. W Terespolu przebywaliśmy kilka miesięcy, może dłużej. Ojca zabierali do budowy okopów, do budowy drogi na lotnisku w Małaszewiczach (prawdopodobnie był to pas startowy- przyp. red) . Pamiętam, że wygnali nas z domu i cała rodzina musiała tam pójść do pracy. Rzucałam takie kostki w beton, chlapało strasznie, zasypywano i ubijano je ręcznie. Byliśmy tam tylko raz. Było bardzo zimno.
Nie mam pewności, w jakiej to było miejscowości. Być może w Terespolu. Byłam świadkiem wyganiania z domów i rozstrzeliwania Żydów. Zastrzelili również moją koleżankę Żydówkę. Wcześniej Żydzi musieli wynosić z domów wartościowe przedmioty i układać je na ustawionych na rynku stołach. Gdy się uspokoiło, wyszliśmy i z innymi miejscowymi dziećmi poszliśmy do kościoła czy synagogi. Tam ujrzeliśmy młodego, czarnego Żyda z brodą, leżącego pod ścianą na podłodze, usiłującego przykryć się leżącymi obok książkami. Nie bardzo mu się to udawało, więc poprosił nas, abyśmy mu pomogły. Przykryliśmy go książkami. Zauważyłam, że wystają mu pięty, więc przykryłam je jakimś papierem. W tym momencie otworzyły się drzwi i wpadł do świątyni niemiecki policjant. Zapytał, czy ktoś tutaj jestjeszcze oprócz nas. - Nie, nie ma nikogo - odpowiedzieliśmy. Wygonił nas i zabronił tu przychodzić. Zbliżał się wieczór, gdy ze świątyni wyszedł Żyd z poduszką pod pachą, ten, którego ukryliśmy, i zaczął uciekać w stronę lasu. Jeden z miejscowych chłopaków ukraińskich zaczął krzyczeć, wskazując Niemcom uciekającego. Zaczęli do niego strzelać, ale nie wiem czy go trafili, czy też udało się mu uciec. Później jeden z Niemców dał temu chłopakowi, który wskazał uciekiniera, dużą piłkę, którą przyniósł ze stołu. Wtedy ja się rozbeczałam. Ondostał, a ja nie. Więc dał tę piłkę mnie. Gdy poszliśmy nad Bug z tą piłką, jeden z chłopaków kopnął ją, wpadła do rzeki. Chcąc ją ratować, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, pobiegłam za nią, wpadając do wody. Zaczęłam się topić. Na szczęście uratowały mnie miejscowe kobiety. Powiadomiły rodziców i wszystko szczęśliwie się skończyło.
W zimie zostaliśmy przekwaterowani do położonej nad Bugiem wsi Murawiec. Dostaliśmy pustą chałupkę nad samą wodą. Nie było w niej łóżek ani mebli. Ojciec zorganizował jakieś deski, z których zbił prycze, przywieźli słomę i na niej spaliśmy. Musiał nadal chodzić do wyznaczonych przez sołtysa prac przy kopaniu okopów oraz różnych prac porządkowych. Pamiętam przestawianie wysokich słupów granicznych. Raz stały przy naszym domku, a następnego dnia znikały. Tutaj w lutym urodziła się Helenka.
Pewnej nocy, nad ranem, gdy przyszły roztopy, obudził wszystkich dziwny szum. To woda przepływała przez klepisko naszego domku. Szybko zaczęliśmy się pakować, aby opuścić dom, zabierając mokre tobołki i inne rzeczy. W naszą stroną jechali już furmanką miejscowi, krzycząc, abyśmy szybko się zbierali, bo za godzinę będzie już po nas. Ewakuowano nas na wyższy teren. Został nam przydzielony pokoik w jakimś domu we wsi. Tutaj też zastał nas wybuch wojny niemiecko-sowieckiej 22 czerwca 1941 roku. Rozpoczęła się wielka strzelanina. Po naszej stronie rzeki padały pociski. Niemcy zajmowali stanowiska w okopach po lewej stronie Bugu.
Po jakimś czasie skierowano nas do odległego o ponad dwadzieścia kilometrów Zabłocia, niedaleko Kodnia. W czasie podróży wozem z Murawca do Zabłocia, po drodze napotykaliśmy posterunki wojskowe sprawdzające zawartość furmanek. Na jednym z nich ojciec został pobity przez pijanych żołnierzy za to, że był Polakiem. Powożącego furmana, Ukraińca, nie ruszyli. Tę miejscowość zamieszkiwała prawosławna ludność ukraińska. Od mieszkańców wsi uzyskaliśmy pomoc, dzięki której przetrwaliśmy dalszą część wojny. W Zabłociu dostaliśmy duży murowany dom, kryty blachą, z altanką. Znajdowały się w nim dwa pokoje z kuchnią. W podwórku, w dawnej oborze, zorganizowano sklep z artykułami dla biednej ludności. Duża drewniana stodoła była podzielona na dwie części, jedna stała na naszej części podwórza, druga na części sąsiada. Być może kiedyś należały te gospodarstwa do jednej rodziny. Za stodołą był wiatrak, a obok stodoły stała wojskowa wieża obserwacyjna.
Do szkoły było niedaleko. Trzeba było wyjść za stodołę i już prosto szło się do szkoły. We wsi była szkoła ukraińska, ale dzieciom polskim nie wolno było się w niej uczyć. Nauczycielka w szkole ukraińskiej mieszkała w sąsiedztwie i kolegowała się z mamą. Powiedziała, że mogę przychodzić na lekcje, mimo że władze tego zabraniały. Kiedyś, siedząc na lekcji, usłyszeliśmy, że ktoś przyszedł na kontrolę, więc wyskoczyłam przez okno, uciekając jak najdalej. Ukryłam się pod snopkami zboża w stodole sąsiada, którego wszyscy nazywali Miszką i tak zasnęłam. Obudziłam się, gdy było już ciemno. Popłakałam się ze strachu. Na szczęście nie były zamknięte tylne wrota i mogłam wrócić do domu. Mama bardzo się o mnie martwiła.
Zastanawiałam się, dlaczego nasza polska rodzina na zesłaniu otrzymała w przydziale tak dobry dom. Musiał należeć do jakiejś majętnej rodziny. Podobno mieszkała w nim wdowa, którą Niemcy przenieśli gdzieś, gdzie były jeszcze lepsze warunki, a tata miał się opiekować tym gospodarstwem, w którym był koń i trzy krowy. Właścicielka wróciła do tego domu po wyzwoleniu, a my musieliśmy się przenieść do polskiej rodziny Pawelców na końcu wsi, gdzie była kuźnia. Właśnie tam, podczas okupacji, odbywały się potajemnie msze święte odprawiane przez księdza z Kodnia. Do mszy służyli bracia Seweryn i Irek. W Kodniu Seweryn przystąpił do pierwszej Komunii św.
Relacje z miejscowymi mieszkańcami układały się bardzo dobrze. Ojciec starał się żyć dobrze ze wszystkimi. Czasami przychodzący nocą partyzanci wypytywali, jacy dla nas, Polaków, są Ukraińcy. Ojciec zawsze chwalił te relacje. Kiedyś po akcji w naszym domu pojawił się nocą jakiś ranny partyzant z sanitariuszką. Mama pomagała opatrywać ranę ramienia. Ja trzymałam świeczkę. Okna były szczelnie zasłonięte specjalnym czarnym papierem. Na drugi dzień, gdy jeszcze spaliśmy, pojawiła się policja ukraińska, gdyż we wsi był posterunek takiej policji. Wypytywali o partyzantów. Mama zdecydowanie zaprzeczyła. „Ale wchodzili do waszego domu”. „Nikogo u nas nie było” - usłyszeli w odpowiedzi. Na szczęście poszli sobie. Pamiętam pożar wioski w okolicach Zabłocia (nie pamiętam jej nazwy) spalonej przez Niemców w ramach działań przeciwko partyzantom. Podobno się tam ukrywali. Spłonęło w tej wsi kilkanaście domów krytych strzechą. Pozostały tylko same szkielety. Byliśmy później oglądać to pogorzelisko. W jednym z domów widziałam zwęglone zwłoki mężczyzny, który ukrył się za drzwiami wejściowymi do domu. Siedział w kucki z wyciągniętymi przed siebie rękoma opartymi na kolanach.
Pewnej nocy długo krążył nad Zabłociem samolot. Nie potrafię określić, który to był rok. O wpół do dwunastej przed północą, nad lasami, rozbłysły rakiety. Samolot wylądował na dużej łące pośród lasów. Do ojca przybiegł sołtys. „Strzyżewski, zbieraj się, dostałem telefon. Musimy zorganizować ludzi i jechać na pomoc”. Rano wpadłam na pomysł, aby z bratem i synem Miszki pobiec do lasu zobaczyć ten samolot. Idąc piaszczystym traktem po śladach, jakie zostawił samochód wiozący ludzi, wśród których był nasz ojciec, bez trudu dotarliśmy na miejsce. Cieszyliśmy się, że udało się odnaleźć samolot. Niemcy byli zdziwieni, skąd się wzięły w tym miejscu dzieci. Ojciec po niemiecku powiedział: „To moje dzieci”. Kazali się skryć w wykopanym dole, aby nic się nam nie stało. Był to wielki, sześciomotorowy samolot, któremu odpadł jeden silnik. Przewoził rannych żołnierzy do szpitala w Białej Podlaskiej, ale nie zdołał dolecieć, lądując w tej okolicy. Tata później nam opowiadał, jak wyglądali ci ranni. Niektórzy byli bez rąk. Samolot wewnątrz był bardzo zakrwawiony. Płakaliśmy, przyglądając się rannym. Gdy samolot był już opróżniony po ewakuacji, tata poprosił Niemca, czy może pokazać wnętrze samolotu swoim dzieciom. Ten zgodził się. Po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak wygląda wnętrze samolotu. Widziałam też wtedy ściany samolotu ubrudzone krwią. Trudno mi operować datami, ale pamiętam obrazy, które utrwaliły się w mojej pamięci. Przypominam sobie dwie kobiety z domu koło wiatraka, które miały potrzaskane odłamkami pużyty (pośladki – przyp. red.). Odwieziono je do szpitala w Białej Podlaskiej. Wcześniej też była tam nasza mama, leczona na zapalenie płuc, przywieziona z Zabłocia. Pracował tam wysiedlony z Gniezna doktor Michałowski. Dzięki niemu mama przeżyła. Pod poduszkę podkładał mamie tabletki, pokazując na migi, palcami, ile ma ich zażywać. Ale pacjenci tam się buntowali. Pytali, dlaczego doktor przychodzi ciągle do tej pani? Bał się o swoje bezpieczeństwo. Udawał, że sprawdza tętno, czy pacjentka jeszcze żyje. Często w naszym domu w jadłospisie były „placki na kołach”. Kuchnia posiadała cztery otwory na garnki, przykrywane kompletem obręczy redukcyjnych, które dopasowywało się w zależności od średnicy garnka, wpuszczanego nad palący się ogień. Przykrytą 250 płytę wycierało się do czysta ściereczką i na tych kołach układało się wyrobione i rozwałkowane butelką, na cienkie placki, ciasto (mąka, woda, soda, sól). Wypieczone, chrupiące placki zajadaliśmy ze smakiem.
W lipcu 1944 roku Niemcy przygotowywali się do obrony przed nacierającą Armią Czerwoną. Przeszkodą naturalną była rzeka Bug. Na jej lewej stronie, pomiędzy Zabłociem a Kodniem, Niemcy zbudowali trzy linie obrony składające się z umocnień ziemnych, budowanych od dłuższego czasu przez miejscową ludność. Do tych prac zabierali naszego ojca i wielu mieszkańców Zabłocia i całej okolicy. Na tym odcinku trwały zacięte walki. Rosjanie użyli nawet lotnictwa. Wiadomo było, że Niemcy nie zdołają się obronić. Niektórzy z nich, wątpiąc w skuteczność obrony, próbowali oddalić się z armii, przebierając w cywilne ubrania. Taki właśnie żołnierz pojawił się na naszym podwórku, prosząc mamę o cywilne ubranie. Mama odpowiedziała, że od wczoraj nie wrócił mąż, zabrany do prac przy umocnieniach, a tylko on posiada jedyne w tym domu męskie ubranie. Wyszedł na drogę i tuż za wsią zginął od przypadkowej bomby zrzuconej z przelatującego rosyjskiego samolotu. Szybko pozbawili go portfela, złotego zegarka i obrączki pierwsi z Ukraińców, którzy pojawili się przy ofierze. Od takich bomb zostały ranne kobiety, o których wcześniej wspominałam. Za naszą stodołą powstały trzy potężne doły po bombach, które uszkodziły wiatrak i wieżę obserwacyjną.
Pamiętam, że gdy do wsi wkraczali Rosjanie, byliśmy już w komplecie. Ojciec zdążył powrócić z robót. Siedzieliśmy z ukraińskimi sąsiadami w naszej solidnej piwnicy. Ojciec w tym czasie doił krowy. Przyniósł to świeże mleko do piwnicy i każdego częstował. Wszyscy pili ze smakiem, zdmuchując piankę.
Na naszym podwórzu ulokowała się kuchnia polowa. Wśród kucharzy kręcił się 15-16 letni polski chłopak Jasiu. Czyścił karabiny. Nawiązaliśmy rozmowę. Zapytał o moich rodziców. „Są w domu. Chodź, zobaczysz”. „Nie wolno nam wchodzić do domu”. - Ja nie mam rodziców - powiedział po chwili milczenia - Moi rodzice i bracia są w studni. Kamienie na nich rzucali, by nie wyszli. Dopiero znacznie później zrozumiałam, że temu chłopakowi, gdzieś za Bugiem, Ukraińcy zamordowali rodziców i braci, a wojsko przygarnęło sierotę. Wtedy dałam mu swój adres, on dał swój. Ale chyba i on go zgubił i ja zgubiłam. Do dziś nie wiem, co się z nim stało. Tydzień stali u nas i pojechali dalej... Z pobytem w Zabłociu wiąże się jeszcze jedno wspomnienie dotyczące rodziny Pawelców, u których mieszkaliśmy. W czasie żniw w 1944 r. władze sowieckie zwołały wszystkich mężczyzn na zbiórkę koło gminy. Wuja Pawelec, bo tak wszyscy na niego wołaliśmy, pracował w polu. Nie było dyskusji, wszyscy musieli się stawić. Rosjanie wybrali młodych mężczyzn i załadowali na stojącą ciężarówkę. Wśród nich znalazł się wuj w białej koszuli i jego brat. Poszliśmy z całą grupą dzieciaków i rodziną zobaczyć, co się dzieje. Wśród nas były dwie córki wuja. Biegliśmy za odjeżdżającą powoli ciężarówką. Wuj siedział na końcu, po lewej stronie, i machał nam na pożegnanie. Auto zniknęło w lesie. Gdy przejeżdżali pod gałęziami sosen, brat Pawelca chwycił za jedną z nich. Zeskakując z wysokości, uciekł do lasu. Dzięki temu przeżył. Mężczyzn z samochodu wcielono do wojska. Później dotarła wiadomość, że wuj Pawelec zginął podczas walk pod Warszawą.
Musieliśmy czekać, aż działania wojenne przeniosą się za Poznań. Władze proponowały ojcu przejęcie młyna, gdzieś za Zabłociem. Dochodziły wiadomości, że w dziwnych okolicznościach ginęli tam młynarze. Ojciec nie przyjął tej propozycji. Powiedział do mamy, że wracamy do rodziny, na swoje gospodarstwo, skąd nas wyrzucili Niemcy. Nie odbyło się to jednak w sposób zaplanowany. Było to wiosną 1945 roku. Mieszkaliśmy nadal u Pawelców. W południe przybiegł sołtys i mówi: „Strzyżewski, musicie uciekać. Jeśli do rana nie wyjedziecie, będziecie wszyscy zamordowani. Polaków mordują”. Zaczęły się gorączkowe przygotowania. Całe popołudnie pakowaliśmy się. Przychodzili sąsiedzi, Ukraińcy, przynosząc różne rzeczy na drogę, przede wszystkim żywność. Żegnaliśmy się serdecznie, a ile płaczu przy tym było!… Mogę teraz podziękować mieszkańcom Zabłocia za życzliwość w czasie naszego pobytu i za to, że wyposażyli nas w żywność na drogę. Dostaliśmy dwa worki solonej słoniny, bardzo przydatnej w podróży. Była to nasza waluta, którą płaciliśmy w drodze. Rano, o szóstej, ruszyliśmy wozami na stację w Terespolu. Odwozili nas sąsiedzi. Na stacji stał pociąg z wagonami towarowymi, podobnymi do tych, którymi przyjechaliśmy. Ojciec poszedł na rozmowę z maszynistą, zabierając ze sobą odpowiednią ilość otrzymanej w Zabłociu słoniny. Okazało się, że pociąg jedzie do Poznania i jeszcze dalej. Wprawdzie nie ma pozwolenia na zatrzymanie pociągu we Wrześni, ale zaproponował, że zwolni do tak małej prędkości, abyśmy zdążyli wyrzucić bagaże i wyskoczyć z pociągu. To nam bardzo odpowiadało. Sprawnie minęła cała podróż, a we Wrześni było tak, jak powiedział maszynista. Rodzice zdążyli wysadzić dzieci i wyrzucić nasz niewielki dobytek. Ojciec udał się do wuja, swojego kuzyna, który miał rozlewnię piwa przy browarze we Wrześni. Ten, znając miejscowych ludzi, wynajął furmana, który zgodził się zawieźć nas do Niechanowa. Po raz drugi sprawdziły się nasze środki płatnicze. Woźnica bardzo ucieszył się z zaproponowanej formy zapłaty. „Po co mi pieniądze, nie mają teraz wartości, a jedzenie przyda się rodzinie”.
Gdy dotarliśmy do Niechanowa i wjeżdżaliśmy na swoje gospodarstwo, spotkała nas niemiła niespodzianka. Przy wjeździe na podwórze stała budka wartownika, a w niej znajdował się sowiecki żołnierz. - Przyjechaliśmy do swojego gospodarstwa, z którego wyrzucili nas Niemcy w 1940 r.- powiedział ojciec. - Nielzia”- usłyszeliśmy - Teren wojskowy. Cóż mieliśmy począć? Udaliśmy się do sąsiada Jana Wawrzyniaka, który odstąpił nam swój drugi, niezamieszkały dom. Spędziliśmy tam pół roku, zanim Rosjanie opuścili nasze gospodarstwo. Wojsko rosyjskie kwaterowało w gnieźnieńskich koszarach, natomiast u nas urządziło sobie wysuniętą placówkę na przedpolach Gniezna. Stacjonowała tutaj obsługa potężnego reflektora przeciwlotniczego. Każdej nocy włączali ten reflektor i przeczesywali niebo w poszukiwaniu wrogich samolotów. Było tak widno, że można było znaleźć na podwórku nawet igłę.
Tuż po wojnie i po powrocie z zesłania pojawiły się w naszym domu dwie kilkunastoletnie dziewczyny. Załatwiając jakieś sprawy w Gnieźnie, ojciec usłyszał ogłaszane przez megafony komunikaty o możliwości zaopiekowania się bezdomnymi, pozbawionymi opieki rodziców dziećmi i młodzieżą. Zgłosił się więc na dworcu kolejowym do komisji, która dokonywała ewidencji nowych opiekunów. Rodzice zdecydowali się na przyjęcie pod nasz dach dwóch dziewcząt. Były to ok. 16-17 letnia Żydówka o imieniu Otylia oraz nieco młodsza, Niemka Renia. Pierwsza przebywała u nas około pół roku. Pewnego dnia przyszedł od władz nakaz odwiezienia jej do Gniezna, gdyż organizowany był powrót do jej kraju. Niemka przebywała dłużej. Najpierw u nas, a następnie u brata ojca, w Dalkach. Wyjechała dopiero, gdy miałam ok. 17 lat, a więc ok. 1951 roku.
Z podróży na wschód utkwiło w mojej pamięci wspomnienie mamy, która codziennie wyciągała krzyżyk i modliła się słowami: „Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami! Daj nam chleba!”. Szczerze martwiłam się o naszą mamę i bardzo brałam sobie do serca jej wzruszającą modlitwę. Najważniejsze w czasie wojny okazało się wsparcie całej rodziny. Nasz ojciec zawsze bardzo dbał o żonę i dzieci. Dzięki temu, że byliśmy razem, łatwiej mogliśmy przetrwać trudne chwile. Mimo że na drodze napotkaliśmy wiele niebezpieczeństw, wszyscy, w powiększonym o dwie siostry składzie, szczęśliwie wróciliśmy do domu. Tutaj, w Niechanowie, przyszło na świat jeszcze dwoje dzieci Walerii i Zygmunta Strzyżewskich, nasza siostra Lucynka (1946) i brat Stasio (1947).
Życie powoli wracało do normy.
Wspomnienia powstały na podstawie opracowania Weroniki Bartosik, wnuczki Zofii Spławskiej, wyróżnionego przez Ośrodek Karta w 2012 r. w ramach ogólnopolskiego konkursu „Historia Bliska” i rozmowy przeprowadzonej z p. Zofią w dniu 29 sierpnia 2015 r.
Opracowanie redakcyjne: Jerzy Osypiuk.
Zofia Spławska, z domu Strzyżewska, ur. 07.04.1934 r. w Niechanowie. Mieszka w Nekli przy ul Polnej 18. Przez wiele lat prowadziła z mężem gospodarstwo rolne i pracowała w Zespole Szkół w Nekli jako woźna. Wychowała dziesięcioro dzieci. Jako wysiedlona i represjonowana podczas drugiej wojny światowej posiada uprawnienia kombatanckie przyznane przez Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych nr PU1/K0616/1109505/001 z dnia 15 września 1998 roku.
Zofia i Wawrzyn Kaczmarkowie z Żelazkowa, dziadkowie Zofii Spławskiej
Zygmunt i Waleria Strzyżewscy, rodzice autorki wspomnień
Zygmunt Strzyżewski, ojciec p. Zofii
Od lewej: Lucyna, Stanisław, Zofia, Halina, Czesia Strzyżewscy. 1954
Zofia Spławska
Waleria i Zygmunt Strzyżewscy
Siostry Walerii w Gnieźnie, 1914 r.
Siostry Strzyżewskie Zofia Spławska i Maria Mazur
Waleria i Zygmunt Strzyżewscy, rodzice p. Zofii
Stanisław Strzyżewski, brat Zygmunta, ojca p. Zofi
Zofia i Wawrzyn Kaczmarkowie w 50 rocznicę ślubu
Zofia i Wawrzyn Kaczmarkowie w 50 rocznicę ślubu
Siostry Strzyżewskie