Piotr Kozakiewicz urodził się 4.04.1874 w osadzie Majdan koło Soszyczna, w powiecie Kamień Koszyrski, na Polesiu. Jego ojciec, Onufry Kozakiewicz, pochodził z Mazowsza lub Podlasia. W 1863r Onufry brał udział w Powstaniu Styczniowym na terenie ówczesnej Litwy, skutkiem czego w latach późniejszych musiał ukrywać się przed represjami ze strony Rosji carskiej-siepaczami gubernatora Michaiła Murawiowa "Wieszatiela". Swoją powstańczą przeszłość Onufry do końca życia utrzymywał w tajemnicy, bronił się w ten sposób przed więzieniem, zesłaniem na Syberię lub szubienicą.
Schronił się na Polesiu w posiadłościach dworskich hrabiostwa Potockich w Soszycznie (20 km na południe od miasteczka Kamień Koszyrski). Trafił tam z poręki dziedzica folwarku na Podlasiu. Właścicielem tegoż folwarku był Pantaleon Potocki, (powieszony potem za dokonanie ataku powstańczego na Siedlce w 1846). Onufry w początkowym okresie schronienia w Soszycznie, pracował jako robotnik leśny przy wyrębie miejscowych lasów. Był to okres rozwoju kolejnictwa, stąd zapotrzebowanie na podkłady kolejowe, które przynosiły Potockim wiele potężnych dochodów finansowych. Onufry pracował w uroczysku śródleśnym Majdan-Budzisko, gdzie dzięki swemu charakterowi, uczciwości, i rzetelnej pracy zyskał szacunek i przychylność dziedzica. W 1864r Onufry Kozakiewicz, Edward Paszkowski, Antoni Marcinkowski i Franciszek Zajączkowski zostali obdarowani przez hrabiostwo Potockich 50-cio hektarowymi obszarami ziemi. Przedstawiciel Potockich zaprowadził czwórkę przyjaciół na tereny uroczysk: Majdan i Budzisko oddalonych 12 km od Soszyczna i wskazał im obszary wśród leśnych polanek, mówiąc przy tym: " Macie tu po 50 hektarów ziemi, wykarczujcie ją, jest ona wasza na wieczyste użytkowanie". Prócz nadziałów ziemi otrzymali od swoich dobroczyńców pomoc w budowie drewnianych budynków mieszkalnych. Onufry Kozakiewicz zmarł w założonym przez siebie Majdanie u schyłku pierwszej wojny światowej.
Syn Onufrego, Piotr Kozakiewicz wywodził się już z Majdanu. W 1909 roku hrabina Bocheńska z Potockich zatrudniła Piotra w charakterze gajowego w gajówce Chucnia. Oprócz gajówki otrzymał zabudowania gospodarcze i dom mieszkalny wraz z około 3-hektarowym ogrodem w osadzie Czerwiszcze, w doskonałym punkcie, przy głównym trakcie. Tak więc Piotr Kozakiewicz z żoną Józefą (z domu Paszkowska, ur. 1888 także w Majdanie) i swoimi dziećmi: Weroniką, Stanisławą, Wacławem, Leonem, Leokadią, i Janem, wyprowadzili się na zawsze z Majdanu. Odległość między gajówką w Chucni a Majdanem wynosiła ok. 30 km. Piotr żył z tytułu piastowania stanowiska gajowego i uprawy gospodarstwa. Wiódł spokojne i pracowite życie, już około 1914r powodziło mu się na tyle dostatnio, że rozbudował gospodarstwo w Czerwiszczach i pomnażał swój majątek uprawiając żyzną ziemię. Ziemia ta wcześniej należała do miejscowego majątku hrabiostwa Bocheńskich, więc znów mamy dowód na zaufanie, poszanowanie i względy, jakim hrabiostwo otaczało Piotra. Koronnym przykładem jest fakt, że gdy Józefie i Piotrowi Kozakiewiczom w 1920 roku urodził się syn Józef, sama hrabina Bocheńska zgodziła się być jego matką chrzestną!
Chłopi ukraińscy z Czerwiszcz mieli zagonki, polscy osadnicy wojskowi mieli duże pola, natomiast Piotr Kozakiewicz miał bardzo duży obszar urodzajnej ziemi i to w jednym, równym kawałku. Ostatecznie Kozakiewiczowie przyprowadzili się z Chucni do Czerwiszcz w latach 30-tych: całe gospodarstwo ogrodzone było drutem kolczastym, na łące pasły się dorodne krowy i byki, stała tu już wcześniej stodoła, a przez lata naskładano dużo drzewa i przed II wojną stał już okazały, nowy dom.
Józefa i Piotr Kozakiewiczowie byli bardzo lubiani i szanowani przez ludzi, wśród których żyli. Ci "po ludzku" dobrzy ludzie do dziś są wspominani przez żyjących jeszcze dawnych mieszkańców Czerwiszcz. Np. pani Krystyna Darowska (po mężu Jaklowa) opowiada, że dzieci oraz ludzie dorośli często skracali sobie drogę ze szkoły lub sklepu w Tobołach przez łąkę pana Kozakiewicza, a on nigdy nikomu nie zwrócił uwagi. Żył w zgodzie z mieszkańcami wsi, czynnie uczestniczył w spotkaniach Polaków-osadników, należał do Związku Strzeleckiego, kultywował nurt niepodległej Polski. W 1935 roku, po śmierci marszałka Piłsudskiego, w pięknym, drewnianym kościele w Czerwiszczach odbyła się uroczysta msza za duszę komendanta. Przed ołtarzem postawiono dużą fotografię Piłsudskiego przybraną biało-czerwonymi szarfami, uszytymi przez żony polskich osadników, a legioniści, członkowie Związku Strzeleckiego i pozostali Polacy trzymali wartę honorową. Ze szkoły przyszli nauczyciele z wszystkimi uczniami, zarówno polskimi jak i ukraińskimi. Mszę żałobną odprawił ksiądz Wacław Chojecki (zamordowany później, w okrutnych latach 40-tych przez bandy ukraińskie). Należy dodać, że w tym samym czasie zięć Piotra, legionista Andrzej Maślak, razem z kilkoma innymi osadnikami pojechał na pogrzeb swojego Komendanta do Krakowa! Każdy z nich wziął ze sobą płócienny woreczek z ziemią z Kresów, wywalczoną u boku Marszałka. Ta ziemia stała się podwaliną Kopca Piłsudskiego.
Spokojne i dobre życie Piotra i Józefy Kozakiewiczów skończyło się o świcie 10 lutego 1940 roku. Do drzwi domu, jak i do domów tysięcy Polaków na Kresach, z głośnym okrzykiem: ?Otkroj!? zastukali żołnierze i chłopi ukraińscy. W domu razem z rodzicami byli dwaj najmłodsi synowie, Leon (ur. 1911) i Józef (ur. 1920), oni również byli na liście. W pośpiechu spakowali bagaż, ale co można było zabrać? Czy zdążyli pożegnać się z kimkolwiek? Nie przypuszczam. Nawet nie śmiem sobie wyobrazić, jakie myśli kłębiły się w ich głowach, gdy wsiedli na sanie, które przybrały kierunek na stację kolejową do miasteczka Pniewno. Tyle razy tam wcześniej byli, chociażby na uroczystej akademii z okazji ukończenia szkoły przez ich zdolnego syna Józka? Prawdopodobnie po drodze długo wpatrywali się w trakt wiodący do ich gajówki w Chucni.. Ten obraz na pewno pozostał pod ich powiekami do końca życia? Załadowano ich do pociągu, który ruszył w nieznane, jak się potem okazało-do dalekiego Archangielska, miasta portowego położonego nad Morzem Białym.. Dopiero w późniejszym czasie dowiedzieli się, że tym samym transportem wywieziono ich najstarszą córkę Weronikę (ur. 1903) z czwórką nieletnich dzieci. Mąż Weroniki, wspomniany już Andrzej Maślak (ur.1900r), zagorzały Piłsudczyk, osadnik wojskowy z Hrywy, został aresztowany przez NKWD już na początku listopada 1939 r. i ślad o nim zaginął.
Dopiero po 50 latach potomkowie otrzymali oficjalne pismo informujące, że nazwisko Andrzeja znajduje się wśród 3435 Polaków umieszczonych na tzw. Ukraińskiej Liście Katyńskiej. Zamordowano go strzałem w tył głowy, a jego symboliczny grób znajduje się na otwartym jesienią 2012 roku Polskim Cmentarzu Wojennym w Kijowie- Bykowni. Jednak w czasie transportu Kozakiewiczowie nie mieli świadomości, że jadą na zesłanie tym samym pociągiem, co córka z wnukami. A na pewno zastanawiali się, jaki teraz los spotka na Kresach ich dorosłe dzieci. Dziś wiemy, że druga córka, Stanisława (ur.1905r) mieszkająca z rodziną nieopodal w osadzie Stare Czerwiszcze, także była na liście do zesłania. Jednak jej mąż, również osadnik wojskowy, Franciszek Kluzek, który długie lata zbierał złote ruble na wyjazd do Ameryki, (udaremniony przez wybuch wojny), zachował 10 lutego 1940r zimną krew. Gdy odczytano pismo o natychmiastowym wyjeździe, Franciszek złapał "mieszok" z rublami i pobiegł na posterunek policji. Ponieważ do tej pory żył w zgodzie z policją ukraińską i miał wśród mundurowych wiele znajomości, które poparł w obliczu grozy woreczkiem pieniędzy, załatwiono mu i jego rodzinie "otpust" (zwolnienie) i cudem skreślono z listy zesłańców. Druga córka, Leokadia (ur.1914), już wcześniej przebywająca w lasach wśród partyzantów polskich, teraz, po zesłaniu rodziców brała czynny udział w pacyfikacji band ukraińskich. Dwaj inni synowie, Wacław (ur. 1907) i Jan (ur 1916) zdołali ukryć się, a z czasem dołączyli do utworzonego oddziału Wojska Polskiego i przeszli cały szlak wojenny.
A tymczasem pociąg z rodziną Kozakiewiczów i innymi towarzyszami niedoli podążał ciągle na północ. Katorga podróży w wagonie wypełnionym 50 osobami nie skończyła się w Archangielsku. Tam bowiem przeładowano zesłańców na sanie i "etapami" znów wieziono w głąb Rosji. Kto miał więcej szczęścia, trafiał do bliższych posiołków, Kozakiewiczowie musieli przebyć jeszcze około 500 kilometrów, aż po 50 dniach od opuszczenia swojego domu w Czerwiszczach dotarli do specposiołka nr 92 o nazwie Siennoj, położonego w bezkresnej tajdze. Zakwaterowano zesłańców w dużych, 8 rodzinnych barakach, Kozakiewiczom przypadł barak pierwszy, wysunięty aż do kołchozu, położony przy drodze prowadzącej do Szukszy. Młodzi synowie, Leon i Józef, od razu zostali skierowani do pracy przy wyrębie tajgi. Początkowo Józefa i Piotr również starali się chodzić do lasu, wszak: "kto nie rabotajet, tot nie kuszajet..", ale w szybkim czasie przyszło kolejne nieszczęście: Piotr bardzo podupadł na zdrowiu. Katorżnicza podróż, głód, wymęczenie i silny stres spowodowały, że odezwała się u niego choroba z przeszłości: Piotr w okresie swojej młodości, w czasie żniw, kiedy bardzo się spocił, wylał na siebie dla ochłody pełne wiadro zimnej wody, po czym ciężko zachorował na zapalenie płuc. Choroba w późniejszych latach odnawiała się i czyniła spustoszenie w umęczonym organizmie. Dobrze, że synowie Józef i Leon byli zdrowi i bardzo pracowici, dzięki ich wysiłkom rodzice nie cierpieli nędzy.
Zesłańcy starali się zachować jakąś namiastkę normalnego życia w tych nieludzkich warunkach. Leon starszy, poważniejszy, uganiał się za dziewczynami. Do dziś krąży o nim anegdota, jak to na wyrębie drzew zapoznał dziewczynę i umówił się, że przyjdzie do niej późnym wieczorem. I chociaż dziewczyna mieszkała w innym posiołku, oddalonym o ok. 30 km, to Leon odważnie udał się na spotkanie. Nad ranem wrócił i stawił się jakby nigdy nic, do pracy. Jednak jakiś zazdrosny "szpion" doniósł komendantowi o nocnej wyprawie Leona. Komendant wymierzył kawalerowi karę polegającą na czyszczeniu latryn..Jednak kiedy inni zesłańcy kiwali głowami i pytali: "Oj, Leon, opłaciła Ci się ta wyprawa ?" Leon uśmiechając się z dumą odpowiadał: "Ale na randce byłem!".
Drugi z synów, Józef, w tym czasie też już kawaler, tylko młodszy, był ulubieńcem wszystkich dziewcząt z Siennego. Wesoły, miły, uczynny, przystojny, zawadiacki-to tylko niektóre z epitetów, jakie do dziś padają na temat Józka. On był 20 letnim chłopcem i też starał się cieszyć swą młodością. Dziś nie wiadomo, jak doszło do tego, że był w posiadaniu roweru. Może zdołał jakoś zabrać ze sobą z domu i przewieźć tysiące kilometrów? A może zdobył go w innych okolicznościach? Faktem jest, że śmigał na tym rowerze aż miło, a największą radość sprawiał młodym dziewczynom, gdy szli na wysoką skarpę i stawali przy drodze opadającej spadziście w dół do rzeki. Józek siadał na rowerze i pytał :"kogo przewieźć?" dziewczęta wołały ochoczo:"mnie! mnie!" wtedy szarmancki "kolarz" brał na ramę po kolei każdą z nich, a najczęściej piękną Krysię Darowską, i siuuuuu! pędzili z ogromną prędkością w dół. Dziewczęta przerażone głośno krzyczały, piszczały, a Józek jeszcze bardziej pedałował, żeby zwiększyć szybkość! Ale ani strach, ani to, że z powrotem trzeba było wdrapywać się z rowerem na stromą skarpę, nie przeszkadzało młodym dziewczętom znów stawać na górze i na pytanie wesołego Józka:"kogo przewieźć?" odpowiadać głośno:"mnie!!mnie!!". Józek też znany był z tego, że lubił grać w piłkę nożną i gdy tylko czas mu na to pozwalał, wytyczał prowizoryczne boisko, robił bramki i rozgrywał mecz. Te na pozór beztroskie chwile jednak były tylko małymi momentami w łagierniczym systemie życia na zesłaniu w Siennom. Tak naprawdę to trzeba było bardzo ciężko pracować, aby jakoś przeżyć. A Leon z Józefem musieli zadbać też o starszych rodziców, z czego dobrze się wywiązywali. Z czasem, gdy dowiedzieli się, że siostra Weronika z dziećmi przebywa na zesłaniu w Jożmie, również jej przesyłali zarobione pieniądze, by pomóc siostrze przetrwać. Także pozostająca w Czerwiszczach córka Józefy i Piotra, Stanisława (ta, której mąż wykupił rodzinę od zesłania workiem rubli uzbieranych na wyjazd do Ameryki), zdobywszy adres miejsca zesłania, starała się pomagać, wysyłając np woreczki z nasionami fasoli. Posadzona na posiołku roślina pięknie rosła i nieraz ratowała przed głodem.
Gorzej było, gdy komendant Doplewski wysłał młodych Kozakiewiczów wraz z innymi mężczyznami, m.i. z Wiktorem Szalatym i sąsiadem z Czerwiszcz, Karolem Darowskim, do lesopunktu w Szukszy, gdzie pracowali i przebywali cały tydzień. Wtedy zapewnienie bytu małżeństwu Kozakiewiczom spoczywało na barkach żony. Ta dzielna kobieta zasługuje na wieczną pamięć i szacunek. Krucha, szczupła, ale bardzo energiczna Józefa musiała pracować za siebie i chorego męża. Wkrótce pojawiło mu się bowiem nowe schorzenie, prawdopodobnie choroba Buergera. Noga Piotra spuchła, bardzo bolała, wywiązał się stan zapalny. Gdy w 1941 roku Władysław Anders tworzył oddziały swej armii, Leon i Józef postanowili skorzystać z okazji, by wydostać się z głębokiej tajgi i dołączyć do żołnierzy mających walczyć o wolność Polski. Jak tragicznie musiało wyglądać pożegnanie synów z rodzicami pozostającymi na zesłaniu, możemy sobie tylko wyobrazić. Dziś wiemy, że już nigdy potem się nie zobaczyli...Wspomniana już pani Krystyna Darowska opowiadała, że ci piękni, młodzi i odważni mężczyźni ustawili się w szeregi i opuszczając Siennoj, maszerowali i śpiewali polskie piosenki, a zesłańcy z posiołku machali im na pożegnanie. Synowie Józefy i Piotra Kozakiewiczów zdali się na nieznany los, walcząc na wojnie, zaś rodzice pozostali w Siennym i również nie byli pewni, co przyniesie jutrzejszy dzień na zesłaniu. Tym bardziej, że Piotr coraz bardziej podupadał na zdrowiu. O ile wcześniej Piotr starał się chodzić do lasu, by zdobyć środki na utrzymanie, tak teraz nie dawał już rady. Czasem widywano go na posiołku idącego o lasce, czy kulach, jednak coraz rzadziej. Gdy nie było już przy nich synów, naprawdę cały wysiłek utrzymania przy życiu spoczął na Józefie Kozakiewiczowej. Sama musiała z saneczkami przedrzeć się do lasu, by piłą naścinać drewna na opał, musiała też dla nich dwojga zdobyć żywność, zbierała więc to, co i inni zesłańcy i przetwarzała tak, aby przybrało choć trochę postać jedzenia: grzyby, lebiodę, pokrzywy, brukiew, szczaw, a w ostateczności syberyjski mech, który zmielony i dodany do mąki lub zmieszany z otrębami pozwalał na jakiś czas oszukać głód. W tych okrutnych warunkach Józefa starała się zachować godność, nigdy nikomu się nie skarżyła, wkładała wiele wysiłków, by ulżyć mężowi cierpienia. Co mogła zrobić? Zmieniała bandaże na chorej nodze, prała je i znowu zawijała. A nie było żadnych lekarstw, żaden felczer prawdopodobnie Piotra nie oglądał. Sama nie dojadała, dokarmiała męża, który stopniowo coraz bardziej opadał z sił. Krysia Darowska, koleżanka syna, mieszkająca w szóstym baraku, opowie po latach, że czasem widywała panią Kozakiewiczową, jak szła pośpiesznie do posiołkowego sklepu.
Nieduża, szczupła, sprytna, zaradna, zawsze pogodna - powie Krystyna o tej dzielnej kobiecie. Nie było czasu, by posiedzieć i porozmawiać, chociaż Darowscy i Kozakiewiczowie przed zesłaniem mieszkali blisko siebie w Czerwiszczach, to w Siennym musieli robić wszystko, by przeżyć, a nie skarżyć się na los. Józefa starała się zachowywać godnie w tych nieludzkich warunkach. A czasy przychodziły coraz cięższe, najgorsze i najsroższe były ostatnie dwie zimy, Rosjanie zabrali wszystkie dodatki; mówiono, że Stalin mści się na Polakach za to, że Anders wyprowadził polskie wojsko na Wschód. Kto mógł, przenosił się z Siennego do większych miejscowości, bo na zdanym na łaskę Boga posiołku, szanse przeżycia drastycznie malały. Ale Józefa i Piotr Kozakiewiczowie ze względu na jego chorą nogę nie mogli się ruszyć. W końcu pozostały już tylko trzy rodziny opuszczonych zesłańców: Kozakiewiczowie, pani Darowska z kilkorgiem małych dzieci i jeszcze jedni ludzie, którzy nie mieli możliwości ucieczki-i kto wie, czy nie zostali w Sieennym na zawsze..Dziś wiemy, że dzielna Krysia Darowska uratowała swoją mamę i rodzeństwo, ciągnąc ich zimą dziesiątki kilometrów na saneczkach do Karpogor. Jak Józefa z Piotrem opuścili Siennoj- pozostanie już chyba tajemnicą...Kozakiewiczowie na pewno zdawali sobie sprawę, że podróż przy tak chorej nodze Piotra będzie gehenną, ale za wszelką cenę pragnęli wrócić do Polski. Latem 1944 roku zdecydowali się. Musieli dostać się nad rzekę Piniegę, aby wsiąść na statek. Kto ich zawiózł- nie wiadomo. Może ruscy ludzie wozem? Bo pieszo Piotr by na pewno nie doszedł. Na brzegu Piniegi stali razem z innymi zesłańcami i czekali na statek, który zabrał ich z tej okrutnej ziemi. Tak płynęli tydzień małym statkiem do miasta Piniega, gdzie przesiedli się na statek duży i znów wyruszyli w tygodniowy rejs Dwiną do Archangielska. Jak zdołali znieść niewygody podróży, tego nikt nie wie. Musieli namęczyć się strasznie, szczególnie Piotr ze swoją chora nogą. Do kajuty schodziło się w dół stromymi schodami pod pokład. Ale czy w ogóle mieli kajutę? Podróż w okropnych warunkach na pewno Piotra dobiła. Spuchnięta, zaogniona noga z trwającym od dawna stanem zapalnym sprawiała straszny ból przy każdym ruchu. Gdyby nadeszła pomoc lekarska, pewnie nakazano by nogę amputować, a sam Piotr mógłby żyć dalej.
Już na statku zaczął tracić świadomość. Zrozpaczona Józefa nie opuszczała męża ani na sekundę. Kiedy ich statek przybył do Archangielska, nastąpił kres ziemskiej wędrówki Piotra Kozakiewicza. Żona zamknęła mu oczy na zawsze. Ludzie z portu powiadomili żołnierzy o zgonie zesłańca. Ci zabrali ciało Piotra, pozostawiając umęczoną, skamieniałą z bólu Józefę. Co ona biedna myślała i przeżyła, samiutka jak palec, we wrogim kraju, pogrążona w żałobie-możemy się tylko domyśleć...Gdzie pochowano Piotra? Nikt nie wie. Jedni przypuszczają, że może na archangielskim cmentarzu, w bezimiennej mogile, może wspólnie z takimi jak on, polskimi zesłańcami? Jeszcze inni mówią, że ciała zesłańców zatapiano w Morzu Białym...Powtórzę słowa pani Krystyny Darowskej, po mężu Jaklowej, która ciągle po latach wspomina swoich przedwojennych dobrych sąsiadów z Czerwiszcz i współtowarzyszy niedoli z Siennego: "..może nie wolno tak mówić, ale dla pana Kozakiewicza lepiej by było, gdyby umarł w Siennym. Na pewno wszyscy Polacy poszliby na pogrzeb, żeby go pożegnać i godnie pochować. Ruscy daliby drewno z tajgi na zbicie trumny, nad mogiłą postawiono by drewniany krzyż, odmówiono by modlitwę...spocząłby na kladbiszcze w Siennym wśród swoich."...
W Archangielsku, wśród Polaków próbujących powrócić do Polski, Józefa Kozakiewicz spotkała swego wnuka-imiennika męża - Piotrusia.... który był zesłany do Jożmy, i z nim wyruszyła pociągiem w dalszą drogę na Ukrainę. W czerwcu 1946 roku powróciła do Polski, osiadła przy córce Leokadii w miejscowości Nowa Iwiczna pod Warszawą. Przed śmiercią zdążyła zobaczyć się tylko z połową swych dzieci. Synowie z którymi była w Siennym-Leon i Józef -po wojnie w szeregach armii gen. Andersa, zostali za granicą: Leon w Niemczech a Józef w Anglii. Leon za nic nie chciał wrócić do kraju zdominowanego przez komunistów pod rządami Rosji. Józef po kilku latach zdecydował się na powrót, ale już nie zdążył zobaczyć matki. Najstarsza córka Weronika, żona zamordowanego przez NKWD Andrzeja Maślaka, wraz z czwórką dorosłych już dzieci zamieszkała na tzw. ziemiach odzyskanych, na terenie woj. wrocławskiego. Wiele lat życia w głodzie i chłodzie, w strachu o los dzieci, niewiedza, co stało się z mężem, spowodowały, że zapadła na ciężką depresję, z której już nigdy nie wyszła.
Dwaj pozostali synowie: Wacław i Jan, powrócili szczęśliwie z wojny i pozakładali swe rodziny. Do Polski wróciła też córka Stanisława Kluzek z mężem Franciszkiem i trzema synami. Ich los podwójnie oszczędził: mężowi Stanisławy udało się wykupić przed zesłaniem, pozostali więc na swoim gospodarstwie, sami wśród Ukraińców, ale starali się, jak do tej pory, żyć z nimi w zgodzie. Jedna starsza Ukrainka przychodziła do Stanisławy i pomagała przy dzieciach. Na pewno otrzymywała wynagrodzenie, ale o jej ludzkim podejściu do Polaków przemawia to, że dzieci Stanisławy mówiły do Ukrainki: "babciu". Poprzez tę kobietę los drugi raz był łaskawy dla rodziny Kluzków. W pewną niedzielę sierpnia 1943r, gdy rano wybierali się do kościoła do Czerwiszcz, wpadła do nich ta właśnie Ukrainka ze strasznym krzykiem:"Uciekajcie!! Bulbowcy na Was idą!! Są już we wsi!!". Nie trzeba było dwa razy powtarzać tej przerażającej wieści. Franciszek Kluzek chwycił na ręce dwóch kilkuletnich synów a Stanisława becik z trzecim maleństwem i tak jak stali, uciekli do lasu. Dzięki dobrej Ukraince ocalili życie. W lesie dołączyli do oddziału partyzantów im. S. Kościuszki. Franciszek razem z siostrą Stanisławy-Leokadią i jej mężem Adamem Borowskim, działali w partyzantce czynnie, zaś Stanisława z małymi dziećmi przechowała się przy koczującym oddziale.
Po zakończeniu wojny i powrocie do Polski Józefa Kozakiewicz cieszyła się ogniskiem rodzinnym tylko przez pół roku, zmarła 20 stycznia 1947, spoczywa na starym, zabytkowym cmentarzu w Piasecznie pod Warszawą.
Archiwalne zdjęcia na Facebooku